Skandynawskie tornado

Od jakiegoś czasu oglądam pasjami programy, gdzie za małe pieniądze robi się metamorfozę całego pomieszczenia – często zmieniając jego funkcję, a czasem w ogóle nadając mu jakąś. To takie budujące obserwować, jak gierkowskie meblościanki i pękate, tapicerowane kloce wywiewa skandynawski wiatr odnowy – chociaż z tego, co obserwuję to już w zasadzie tornado. No i recykling, tudzież remodeling, czyli nic nie wyrzucamy – wszystko przerabiamy. Dodam, że jestem tymi zjawiskami zachwycona.

U mnie również nastąpił przełom i tornado mnie wessało. A momentem krytycznym okazała się refleksja podczas jednego ze wspomnianych programów, gdzie zgodnie ze standardową procedura najpierw pokazuje się upadek gustu właściciela mieszkania poprzez brutalne zbliżenia kamer na wyświechtane tapicery i wszechobecną boazerię. Pojawiła się więc refleksja: Jak można tak żyć? Szybko otrzymałam odpowiedź: O co ci chodzi? Uważasz, że u nas jest lepiej? To podsumowanie mojego męża. Miał rację. Kolejna myśl: WTF? Dlaczego sama pozostaję w post-gierkowskiej hibernacji? Bo mieszkanie nie nasze? Bo nie ma sensu kupować mebli i klamotów? Bo… dobrze jest mieć tysiąc wymówek, żeby mieć święty spokój. Trzeba „rzeźbić” w tym co jest. I tak zrobiłam.

Nasza meblościanka miała stać się bardziej wytworna po przemalowaniu na biało. Wzięłam pędzel do ręki i oświeciło mnie, że nawet pomalowana, nadal będzie symbolem estetycznej porażki. „Nie nasze” mieszkania zwykle mają zaletę w postaci pomieszczenia, gdzie właściciel i/lub poprzedni lokatorzy upychają obiekty, których nie sposób osadzić w żadnej przestrzeni ani czasie. Tak, te pomieszczenia mają czwarty wymiar! To jest odpowiednie miejsce dla meblościany. Stamtąd wzięłam na wymianę dwie biblioteczki i komodę, wykończone ze smakiem plastikową okleiną. Aby sprawiały wrażenie bardziej szlachetnych niż są w rzeczywistości, pomalowałam je farbami kredowymi.

W międzyczasie znajomi, bliżsi i dalsi, zostali poinformowani, że stałam się bywalczynią okolicznych śmietników, szukając obiektów do przerobienia. Nadmienię, że w centrum stolicy takie znaleziska wcale nie są częste. Otrzymałam wreszcie od teścia – podstawę lampy, na którą natknął się… wyrzucając śmieci. Cudownie! Pomalowałam farbą kredową.

Kiedy kanapa została zamaskowana jasną narzutą i poduszkami, powstał temat stolików-pomocników. Gdzie postawić kubek z herbatką z prądem? Skandynawskie tornado wypluło pieńki i skrzynki po owocach – wszystko mobilne i pobielone. Szkoda, że tornado nie pluje jeszcze zegarami Mora lub krzesłami Eames… No cóż, to taka niskobudżetowa anomalia pogodowa. Jak widać również mało skandynawska, bardziej śmietnikowa.

Podsumowując, po tych doświadczeniach wcale nie czuję, że nabyłam kompetencje do tego, aby z odrazą wykrzywiać twarz za każdym razem, gdy widzę pomarańczową boazerię. Jednak ta próba zmieniła moje spojrzenie na urządzanie otoczenia. Stało mi się to potrzebne, niezależnie od tego czy efekt jest udany czy nie.

podpis3

Zapisz

2 Replies to “Skandynawskie tornado”

  1. Anna Zamęcka says: Odpowiedz

    Efekt jest imponujący!

  2. Bardzo pozytywne działanie w przywracaniu drugiego życia zapomnianym gratom i tworzenia nowych przestrzeni do życia. Tak trzymać tym bardziej, że się wam chce !

Dodaj komentarz